Ola Obłąkowska laureatką konkursu literackiego "Słoń w pokoju"

Nasz pierwszy konkurs literacki Słoń w pokoju na napisanie własnej wersji przygody detektywa Sherlocka Holmesa wygrała Ola Obłąkowska.
Publikujemy zwycięski tekst - mamy nadzieję, że spodoba się Wam tak samo, jak nam :)



Ola Obłąkowska
Słoń w pokoju

Inspektor Greg Lestrade był typem człowieka, który zwykł najpierw samemu próbować rozwiązać dany problem, a dopiero później zwracać się o pomoc. Gdy jednak w podmiejskim domu na ulicy Ryder Lane 29 w Brockley ujrzał dwa martwe ciała z przestrzelonymi głowami i stojącego między nimi najprawdziwszego słonia, jego pierwszy odruch był niemalże natychmiastowy. 
Wyciągnął telefon i wybrał numer do pewnego dobrze mu znanego i niezwykle denerwującego detektywa zamieszkującego Baker Street 221B. 
***
Sherlock Holmes siedział wygodnie w swoim fotelu, ubrany w elegancki garnitur, na kolanach trzymając skrzypce i ludzką czaszkę, w którą wpatrywał się z uwagą.
- A więc - zaczął, w zamyśleniu gładząc ją dłonią - od tygodnia otrzymuje pani pocztą wydrukowany tekst hymnu Wielkiej Brytanii i z tego powodu uznała pani, że jest w niebezpieczeństwie?
Te słowa skierował bynajmniej nie do czaszki, ale do siedzącej naprzeciwko niego niskiej, drobnej, starszej kobiety o krótkich, ciemnych lokach i w okularach w okrągłej oprawie. Staruszka energicznie skinęła głową.   
- Zgadza się - potwierdziła. - Proszę przyznać, że to...  
- Nudy! - skwitował Sherlock. Szybkim ruchem odłożył czaszkę na stół i machnął dłonią w stronę drzwi. - Koniec rozmowy, może pani wyjść, nie ma za co. 
- Sherlock - mruknął przez zęby siedzący w drugim fotelu John Watson. 
- Panowie mnie nie rozumieją! - zaprotestowała staruszka. - Byłam już na policji, ale odprawili mnie z kwitkiem, mówiąc, że to pewnie ktoś robi sobie ze mnie żarty. Dlatego przyszłam do pana, panie Holmes. Jestem pana wielką wielbicielką, odkąd wnuczek pokazał mi pana bloga. Jest pan niesamowity!  
Watson uniósł brew. Bez wątpienia chciał coś powiedzieć, ale się rozmyślił. 
- Naprawdę czuję, że te listy... to coś ważnego - kontynuowała z przejęciem klientka. Wyjęła z torebki kilka białych kopert i podała je detektywowi. - To wszystko... coś oznacza. 
Sherlock nawet nie spojrzał na listy, tylko od razu odłożył je na stół.   
- Oczywiście, że wszystko coś oznacza - prychnął. - Dajmy na to, pani strój. - Zmrużył oczy i szybko zlustrował wzrokiem kobietę. - Widzę, że jest pani samotną, starszą wdową mieszkającą w małym, podupadającym domu na przedmieściach Londynu z grzybem w piwnicy i z trójką kotów, z czego jeden ma poważne problemy ze świerzbem, czym radziłbym się jak najszybciej zająć, oraz że z powodu samotności wpada pani w paranoję i wyolbrzymia, a może nawet zmyśla historię o listach, żeby tylko móc wyjść do ludzi i nimi porozmawiać.
 - Sherlock! - syknął John. 
- Jest pan bezczelny! - oburzyła się staruszka.
- Skądże, jestem tylko szczery. Nie chcę marnować mojego czasu. Proszę wrócić do mnie, kiedy będzie pani miała jakieś miłe morderstwo.
Staruszka zaczerwieniła się.
- Sherlock, myślę, że nie powinniśmy tak od razu skreślać tej sprawy. Wysłuchajmy do końca. Może napije się pani czegoś? - John wstał z fotela, uśmiechnął się w stronę staruszki, po czym rzucił Sherlockowi wymowne spojrzenie. - Od kilku tygodni nie przyjęliśmy żadnej sprawy - dodał, nachylając się nad nim i zniżając głos. - Nie możesz być taki wybredny!
Sherlock zignorował go i z uwagą wpatrywał się w smyczek.  
- Bardzo prosiłabym o herbatę - odezwała się nieśmiało udobruchana klientka, spoglądając z wdzięcznością w stronę Watsona.
- Cukier jest obok lodówki - wtrącił Sherlock. - Tylko nie pomyl go z prochami. Z daleka wyglądają podobnie. 
- Prochy? - staruszka gwałtownie pobladła. - Chodzi o narkotyki... czy ludzkie prochy?
Sherlock w zamyśleniu obracał smyczek w dłoni. 
- W zasadzie mamy i to, i to - stwierdził po chwili. 
Staruszka pobladła jeszcze bardziej. Nie wiadomo, jak dalej potoczyłaby się ta rozmowa, gdyby nie telefon Holmes'a, który głośno zawibrował. Sherlock zerknął na wyświetlacz i skrzywił się. 
- Mycroft czy Lestrade? - zapytał John, wyjmując z szafki filiżankę dla staruszki.  
- Mycroft jest dziś zajęty, pracuje nad bezpieczeństwem czegoś "niezwykle ważnego i o wadze państwowej".  - mruknął Sherlock. - To Lestrade. Ma dla mnie "ciekawą sprawę". Do diabła z tymi wszystkimi ciekawymi sprawami! - Holmes nagle i niespodziewanie odrzucił na bok smyczek i zamiast tego wyciągnął zza pasa rewolwer. Staruszka krzyknęła i chwyciła swoją torebkę, zasłaniając się nią, ale Sherlock skierował lufę nie do niej, ale w stronę ściany. 
- Mam dosyć tych wszystkich nudnych spraw! - zawołał. - Chcę morderstwa! Albo dwóch! Czegoś kreatywnego! 
- Sherlock, jeśli znowu strzelisz w ścianę, dopiszę to do czynszu! - dobiegł gdzieś z dołu głos pani Hudson. 
- Nudy! - krzyknął Holmes i nagle zamarł z palcem na spuście. Spojrzał na telefon, który zawibrował kilkakrotnie. Podniósł go ze stolika, na którym leżał, i zaczął czytać wiadomość. Z każdą sekundą jego twarz stawała się coraz bardziej radosna i rozpromieniona, w oczach pojawiły się błyski, kąciki ust poruszały się, gdy odczytywał widniejące na ekranie słowa. 
- Co jest? - zapytał John, wystawiając głowę z kuchni. 
Sherlock uniósł głowę znad telefonu.
- Podwójne morderstwo i słoń w pokoju - powiedział z niemal nabożną czcią. - John, wychodzimy! - Zawołał, po czym odrzucił na bok rewolwer i szybkim krokiem ruszył w stronę drzwi. Zatrzymał się w progu i spojrzał na wciąż przerażoną staruszkę. - Droga pani, na herbatę zapraszamy innym razem. Czeka nas sprawa! - To powiedziawszy, chwycił swój płaszcz i zbiegł po schodach, zakładając go w pośpiechu, a John rzucił klientce przepraszające spojrzenie.
- Tak, on zawsze taki jest.
***
Dom przy ulicy Ryder Lane 29 z zewnątrz nie wyróżniał się niczym szczególnym: był biało-beżowy, otoczony wysokim płotem, miał ciemny dach i duże, jasne okna. Przy Ryder Lane znajdowało się jeszcze osiem identycznych, wciśniętych jeden obok drugiego domów. Przy dwudziestce dziewiątce stały zaparkowane trzy samochody - radiowóz, furgonetka z logo sklepu meblarskiego i czarny firmowy samochód. Przed nim czekał wysoki, ciemnowłosy i wyraźnie wytrącony z równowagi mężczyzna w eleganckim garniturze, wyglądający, jakby dopiero co wyszedł w połowie z bardzo ważnego spotkania biznesowego. Lękliwie przedstawił się jako Steve Kaminsky, po czym zaprowadził Sherlocka i Watsona do środka. 
Wnętrze było dość ciemne, a w powietrzu unosił się drażniący zapach farby i zaprawy murarskiej. Sherlock rozglądał się wokół, pociągając nosem. 
- Dom jest teraz remontowany - oznajmił pan Kaminsky, prowadząc Holmesa i Watsona na koniec korytarza, gdzie widać było uchylone drzwi. - Byłem w pracy, gdy ekipa remontowa zadzwoniła do mnie, mówiąc, że znalazła... to. 
Cała trójka zatrzymała się przed progiem i zaglądnęła do środka pomieszczenia. Ujrzeli dość spory pokój o białych ścianach, pozbawiony mebli. Przy dużym oknie stali Anderson i inspektor Lestrade, ale to nie oni zwrócili uwagę Sherlocka i Johna. 
Znacznie bardziej interesujące okazały się być ciała dwóch mężczyzn leżące na podłodze w kałużach zaschniętej krwi oraz stojący między nimi najprawdziwszy słoń. 
Było to co prawda słoniątko, a nie dorosły osobnik, ale i tak sprawiło, że Sherlock i John zastygli w bezruchu i w niedowierzaniu wpatrywali się ten niecodzienny obraz. Zwierzę pomachało wielkimi uszami, po czym głośno zatrąbiło.   
- Cóż - wymamrotał po chwili Watson. - To... rzeczywiście jest słoń.
Sherlock nie odzywał się, tylko z kamienną twarzą obserwował zwierzę. Potem przeniósł wzrok na ciała i przyjrzał im się z uwagą. Obaj mężczyźni byli ubrani w brązowo-zielone stroje z logo jakiegoś podlondyńskiego ogrodu zoologicznego. Jeden z nich leżał na plecach, a drugi na brzuchu. 
- Zginęli od strzału w głowę - powiedział Lestrade, wskazując na ciała. - Krew jest zaschnięta, więc stało się to już jakiś czas temu. 
Sherlock  podszedł krok bliżej i pochylił się nad ciałami.  
- Zostali zabici tu, w tym pomieszczeniu - mruknął, unosząc głowę i wpatrując się w pojedyncze okno w pokoju. - Przyprowadzili tu słonia i dostali po kulce w głowę od strzelca w oknie. 
- Skąd ta pewność? - zapytał Kaminsky. 
Sherlock zmrużył oczy. 
- Z tej odległości na pewno zobaczyliby strzelca stojącego w oknie i najprawdopodobniej zdążyliby uciec, a jednak nie żyją, więc można założyć, że stali tyłem do okna. Potwierdza to układ ich ciał - ciało po lewej leży na brzuchu, rana wlotowa jest z tyłu głowy. Drugi mężczyzna zdążył się odwrócić, więc został trafiony od przodu i upadł na plecy. Ślady ubłoconych butów prowadzą od drzwi, a więc tędy tu weszli. 
- Niesamowite - wymamrotał Kaminsky. 
- Raczej bardzo przeciętne, nawet Anderson mógłby to wywnioskować, gdyby się postarał - mruknął Sherlock, a Anderson rzucił mu pełne urazy spojrzenie. 
John odchrząknął. 
- Kiedy dokładnie robotnicy pana zawiadomili? - zapytał Kaminsky'ego. 
- Pół godziny temu - odpowiedział mężczyzna. - Najpierw usłyszeli strzały, potem znaleźli ciała. Zadzwonili do mnie i na policję. Przyjechałem prosto z pracy najszybciej, jak mogłem.
Sherlock zmarszczył brwi, ale milczał.
- Zna pan tych mężczyzn? - zapytał Lestrade. 
Kaminsky pokręcił głową. 
- Nie, widzę ich pierwszy raz. 
- Przyjechał pan prosto z pracy, tak? - wtrącił nagle Sherlock.
- Tak - potwierdził Steve. Holmes skinął głową. Zwrócił się w stronę Lestrade'a i spokojnym tonem oznajmił:
- George, możesz go aresztować. To on jest zabójcą. 
Kaminsky pobladł. 
- Słucham?! - wykrztusił. - To jakaś pomyłka! Ja nic nie zrobiłem!
- Aresztować go? - Lestrade spojrzał na Sherlocka pytająco. - Tak bez żadnych dowodów?
Holmes wywrócił oczami. 
- Przecież wy nigdy nie macie dowodów, George. 
- Greg. 
- Nieważne.   
- Panowie - Kaminsky uniósł głos, wyraźnie zdenerwowany. - Dlaczego twierdzicie, że to ja jestem mordercą? 
- Samochód - powiedział spokojnie Holmes. 
- Samochód? - powtórzył Anderson. 
- Tak, Anderson, to taki pojazd do poruszania się po mieście - mruknął detektyw. - W każdym razie, przed domem zaparkowany jest pana samochód firmowy. Siedziba tej firmy znajduje się na końcu miasta. Nie ma możliwości, aby przyjechał tu pan w pół godziny, tym bardziej w godzinach szczytu. 
- To nie czyni ze mnie zabójcy! - zaoponował Steve. 
- Ale kłamcę owszem. To jak, przyzna się pan, gdzie był?
Kaminsky westchnął ciężko. Przeczesał dłonią rzadkie włosy i spojrzał na detektywa. 
- Byłem u… pewnej kobiety.
- Kochanki - zasugerował Watson.
- Tak, ona... może to potwierdzić. Panowie - dodał szybko, nerwowym głosem - mam prośbę. Bardzo proszę o dyskrecję. Nie chcę, żeby moja żona się dowiedziała, to zniszczy nasze małżeństwo...
- Nie jesteśmy tu, żeby rozwalać pana małżeństwo - mruknął Sherlock. - Zapytamy się jej, czy to prawda, w wolnej chwili. A teraz, pozwoli pan, że zajmiemy się trupami. I słoniem. Są znacznie bardziej ciekawi. 
Kaminsky zamilkł. 
- Czy wiadomo coś o słoniu? - zapytał John Lestrade'a, podchodząc trochę bliżej zwierzęcia.
- Dzisiaj rano jeden z ogrodów zoologicznych zgłosił zaginięcie słoniątka - odpowiedział inspektor. - Domyślam się, że chodzi właśnie o nie. Zawiadomiłem już Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami, przyjadą i zabiorą go z powrotem.
- Zobaczcie - mruknął John. - Ma coś na uchu. - Wskazał na żółtą, plastikową plakietkę przyczepioną do wewnętrznej strony ucha słonia. - Tu są jakieś numery. 5, 8, 13,-15, 14-11, 15-9, 16-15 i 20 - odczytał na głos.
- Wygląda to na numery identyfikacyjne - powiedział Lestrade. - W niektórych ogrodach zoologicznych tak robią. Obrączkują zwierzęta lub doczepiają im takie plakietki, żeby móc je rozróżniać. 
- Wydaje się, jakby tu była jeszcze jedna - John wskazał na ucho słonia . - Jest widoczny ślad. Może odpadła?
Greg spojrzał na zwierzę, które wymachiwało trąbą i przyglądało mu się z zaciekawieniem. 
- Zastanawia mnie jedno - mruknął. - Jeżeli oczywiście założymy, że to ci dwaj mężczyźni go tu przywieźli, pozostaje pytanie: po co? Dlaczego ktoś miałby kraść słonia?
- Dla pieniędzy? - zasugerował Anderson. - Może chcieli go komuś sprzedać? 
W oddali dało się słyszeć bicie kościelnych dzwonów. Sherlock zamarł w bezruchu, marszcząc czoło. 
- Słyszeliście to? - zapytał. Wszyscy wytężyli słuch.
- Dzwony? - odezwał się Anderson, ale nie otrzymał odpowiedzi. Holmes bowiem zerwał się nagle i czym prędzej wybiegł z pomieszczenia, jakby się paliło. John natychmiast rzucił się za nim i wtedy do jego uszu doleciał ten dźwięk - przebił się przez bicie dzwonów, stał się głośniejszy i wyraźniejszy: warkot zapalanego silnika.
Sherlock wybiegł na werandę akurat w chwili, gdy ubłocona szara furgonetka wyłoniła się zza rogu domu i z piskiem opon i pomknęła dalej ulicą, wzbijając w powietrze obłoki kurzu. Po chwili również John, Kaminsky, Lestrade i Anderson pojawili się na zewnątrz.  
- Dlaczego moja ekipa remontowa ucieka? Przecież nie wyłożyli jeszcze kafelków w łazience! - żałośnie jęknął Steve.
- To nie ich samochód - mruknął Sherlock, przenosząc wzrok na białą furgonetkę firmy remontowej, która nadal stała zaparkowana przed domem. Potem spojrzał w ślad za jadącym pojazdem. Za szybą na miejscu kierowcy mignęła mu twarz brodatego mężczyzny, który w popłochu spoglądał za siebie. - To ktoś inny. 
- Wsiadajcie - zakomenderował Lestrade, wyjmując klucze od radiowozu i kierując się do niego. - Jedziemy za nim!
Nikt nie zdążył jednak zająć miejsca w pojeździe, bo stało się coś nieoczekiwanego. 
Dało się słyszeć huk i szara furgonetka, znikająca właśnie za zakrętem, wyleciała w powietrze. 
Ziemia aż się zatrzęsła, siła wybuchu sprawiła, że cała piątka mężczyzn przed domem zachwiała się. Sherlock natychmiast chwycił Johna za łokieć, jakby obawiając się, że może on upaść. Gdy zdał sobie sprawę ze swojego gestu, szybko cofnął rękę i odwrócił wzrok. 
- Co, u licha?! - Lestrade wpatrywał się w słup dymu i ognia unoszący się nad tym, co zostało z furgonetki. Spojrzał pytająco na Sherlocka, jakby szukając na jego twarzy odpowiedzi, ale detektyw biegł już w stronę dymiącego wraku, a ciemny płaszcz powiewał za nim na wietrze. 
- Sherlock! - krzyknął za nim John, ale Holmes nie zatrzymał się. Watson nie wahał się ani chwili - natychmiast pobiegł w ślad za przyjacielem, a Lestrade, Anderson i Kaminsky, nie mając większego wyboru, uczynili to samo.  
Sherlock dopadł do wraku furgonetki i, nie zważając na szalejące po masce płomienie, chwycił przednie drzwi i usiłował je otworzyć. Kłęby dymu unosiły się wokół jego sylwetki, gdy Watson również spróbował je wyważyć. Za rozbitą szybą widać było nieruchomą sylwetkę brodatego mężczyzny. 
- Pomóżcie nam! - zawołał John do pozostałych mężczyzn. - W środku jest człowiek! 
Podczas gdy Lestrade i Kaminsky podbiegli do Sherlocka i Watsona, Anderson zatrzymał się w bezpiecznej odległości.     
- Dzwonię na pogotowie - oświadczył, zdenerwowany, wyjmując telefon. 
Wspólnymi siłami udało się wyważyć drzwi i wyciągnąć ze środka mężczyznę. Był nieprzytomny, ubranie miał na wpół spalone i osmolone. Watson natychmiast rozpoczął reanimację i kontynuował aż do momentu, w którym na ulicę Ryder Lane przyjechał ambulans. 
Niedługo potem Sherlock odprowadzał wzrokiem nieruchome ciało mężczyzny zabierane z miejsca wypadku na noszach. Spojrzał na Watsona, na którego czole perlił się pot.  
- Będzie żył? - zapytał go krótko.
- Robiłem wszystko, co w mojej mocy - odpowiedział cicho Watson. 
Holmes przez chwilę milczał. 
- Dobrze zrobiłeś, John - powiedział w końcu. Na twarzy Watsona pojawił się lekki uśmiech. 
- Ty też. 
***
Nikt nie wiedział, dlaczego ten brodaty mężczyzna próbował w tak wielkim pośpiechu i panice uciekać z Ryder Lane. Odpadała możliwość przesłuchania go, bo do szpitala trafił w stanie głębokiej śpiączki. Policji nie udało się też ustalić jego tożsamości, ale za to okazało się, że furgonetka, którą uciekał, to pojazd należący do Ogrodu Zoologicznego Howletts - tego samego, z którego został uprowadzony mały słoń i którego logo widniało na ubraniach dwóch martwych mężczyzn. 
W głowie Sherlocka zaczęła powstawać dość wiarygodna teoria, jednak musiał on przemyśleć wiele rzeczy, aby móc z pewnością stwierdzić, że jest prawdziwa. Dlatego też jeszcze tego samego popołudnia udał się razem z Johnem w odwiedziny do pewnej miłej i pomocnej pracowniczki Szpitala Świętego Bartłomieja. 
Molly Hooper pochylała się nad ciałami zamordowanych mężczyzn umieszczonych na osobnych blatach. Gdy do środka weszli detektyw i jego przyjaciel, Molly podskoczyła. 
- Nie słyszałam was - wymamrotała, odgarniając włosy opadające na czoło. 
- Masz coś ciekawego, Molly? Czyżby to nasi porywacze słonia? - Holmes podszedł bliżej i zlustrował wzrokiem oba trupy. 
- Nie udało mi się ustalić wiele poza tym, co już było wiadomo - przyznała szatynka. - Obaj zginęli od strzału w głowy, stało się to dziś przed południem. Są pracownikami Ogrodu Zoologicznego Howletts. Scotland Yard ustalił, że jeden nazywa się Jason Moore, drugi - Abraham Walton. Ich rodziny twierdzą, że przyjaźnili się ze sobą. Moore miał podobno dość spore problemy finansowe. Możliwe, że postanowili razem z Waltonem uprowadzić słonia i go komuś sprzedać. 
- To by wyjaśniało, dlaczego wybrali akurat słoniątko - mruknął Sherlock. - Jest dużo warte, ale nie tak sporych rozmiarów, jak dorosły osobnik. Łatwiej było go przewieźć. 
John zastanawiał się przez chwilę. 
- Ta furgonetka - powiedział w końcu. - Pewnie to nią przewieźli słonia. Może właśnie w domu Kaminsky'ego był umówiony punkt spotkania z kupcem? Zaparkowali za domem, weszli do środka. Drzwi były otwarte, bo w środku pracowała ekipa remontowa.  
- A może to Kaminsky był kupcem? - zastanawiał się głośno Sherlock. 
- Skąd macie pewność, że w ogóle chodziło o sprzedaż tego słonia? - Molly, dotąd milcząca, teraz zabrała głos. - To trochę... niecodzienny sposób na zarobek. 
- Ale jaki mógłby być inny motyw? Po co kraść słonia, jeśli nie po to, żeby go sprzedać...? - Holmes urwał, bo jego telefon zawibrował. Sięgnął do kieszeni i odczytał wiadomość, marszcząc czoło. - Lestrade. Mamy się z nim spotkać w Scotland Yardzie. Ma nową poszlakę w tej sprawie. 
- Jaką? - John próbował dyskretnie zaglądnąć Sherlockowi przez ramię. Detektyw spojrzał na swojego przyjaciela. 
- Znaleziono broń, którą najprawdopodobniej zamordowano tych mężczyzn. I była ona przy tym brodaczu od furgonetki.   
***
 - Beretta 92FS,  kaliber 9x19, długość lufy 12,5 cm, pojemność magazynka to piętnaście naboi, w tej sztuce zostało ich trzynaście - Lestrade obracał w dłoni pistolet, przyglądając mu się. - Znaleźliśmy go przy Ruthfieldzie. 
- Ruthfieldzie? - powtórzył Watson. 
- Tak nazywa się ten brodacz, którego uratowaliście z furgonetki. Udało nam się ustalić, że to z tej broni pochodziły naboje, którymi zamordowano Moore'a i Waltona. 
- Więc chyba sprawa jest jasna - Sally Donovan uniosła głowę znad biurka, przy którym siedziała. - Ruthfield miał problemy finansowe. Razem z Moore'em i Waltonem postanowili ukraść słonia z zoo i go sprzedać. Przewieźli go firmową furgonetką do Londynu na umówione miejsce spotkania z kupcem, którym był Kaminsky. Nim jednak Steve się tam pojawił, między mężczyznami doszło do sprzeczki. Pewnie chodziło o pieniądze, zwykle w takich sytuacjach chodzi o pieniądze. Wywiązała się szarpanina, Ruthfield wyciągnął pistolet i zastrzelił obu mężczyzn. Ekipa remontowa usłyszała strzały i przybyła na miejsce, Ruthfield uciekł, zostawiając słonia, i schował się w furgonetce. To jasne jak słońce, innej opcji nie wiedzę. Teraz pozostaje tylko przesłuchać Kaminsky'ego i poczekać, aż Ruthfield się wybudzi, a wtedy czeka go niespodzianka w postaci nakazu aresztowania.  
- Ale nadal nie wiemy, kto podłożył ładunek wybuchowy w furgonetce! - zaprotestował Lestrade. - Poza tym, zabójca znajdował się na zewnątrz budynku w chwili oddania strzału, a nie w środku.
- A kto tak twierdzi? - Donovan uniosła brew. 
Greg zawahał się. 
- Sherlock. 
- W takim razie Sherlock się myli.
John spojrzał szybko na Holmesa, spodziewając się jakiejś złośliwej uwagi ze strony detektywa. Sherlock jednak milczał. Gdy w końcu się odezwał, wprawił Watsona w zaskoczenie:
- Donovan ma rację, a ja musiałem się pomylić. Pozostaje mi tylko pogratulować wam rozwiązanej sprawy. Chodź, John - spojrzał na swojego przyjaciela, a potem rzucił Lestrade'owi i Donovan szybkie spojrzenie, po czym opuścił pomieszczenie, a mocno zdziwiony Watson ruszył za nim. 
Gdy John dogonił Sherlocka, spojrzał na niego pytająco. 
- Ta cała teoria Donovan nie jest logiczna. Co, jeśli Kaminsky nie był wcale kupcem? I skąd wziął się ładunek wybuchowy w furgonetce? Naprawdę tak po prostu zostawiasz tę sprawę? 
Sherlock uśmiechnął się pod nosem. 
- Oczywiście, że jej nie zostawiam. Zamierzam prowadzić dochodzenie na własną rękę. I z twoją pomocą. 
***
Członkowie ekipy remontowej byli czwórką wysokich, barczystych facetów na oko przed trzydziestką. Zgodzili się na spotkanie z Sherlockiem i Watsonem pod warunkiem, że nie będzie nigdzie policji i że tamci postawią im po piwie. 
Wieczorem cała szóstka zebrała się w niewielkiej knajpce o budzącej sprzeczne uczucia nazwie "Smoczy Ząb". John myślał, że Sherlock szybko przejdzie do rzeczy i zacznie wypytywać mężczyzn, ale on zamiast tego od razu zamówił dla nich piwa. Robotnicy wychylili po kuflu jasnego, spienionego trunku, a Sherlock niemal natychmiast zaproponował im kolejne. Jak można się domyślić, nie spotkał się z odmową.     
- Sherlock - syknął przez zęby Watson, przenosząc wzrok z czwórki czerwonych na twarzy, śmiejących się mężczyzn na Holmesa - Czy ty próbujesz ich upić?
Sherlock uśmiechnął się półgębkiem. 
- Ależ skądże. Ja jedynie sprawiam, że zaraz będą nam dużo mówić. 
John milczał, gdy kolejne kufle zostawały opróżniane do dna. Robotnicy byli już nieźle wstawieni, gdy Sherlock zaczął zadawać pytania. 
- Panowie - wychylił się nieznacznie z krzesła i zlustrował wzrokiem mężczyzn. - Powiedzcie, lubicie swojego pracodawcę?
Jeden z robotników, o łysej, lśniącej głowie, głośno czknął. 
- Jasne! To równy gość. Płaci nam całkiem nieźle. Nie jakte wszystkie sknery, które za minimalną stawkę oczekują idealnie wykonanej roboty!
- A godziny pracy? Odpowiadają wam? - wypytywał Sherlock.
- Mogło być gorzej - odparł inny robotnik. Z hukiem odstawił pusty już kufel na stół, chwiejąc się przy tym lekko. - Ale wiadomo, rano wstać trzeba, bo kto rano daje, temu Bóg wstaje!
Watson zmarszczył brwi, otworzył usta, chcąc coś powiedzieć, ale zmienił zdanie.  
- Dzisiaj też tak było? - drążył Sherlock. - Poszliście rano do pracy, na godzinę...?
- Siódmą - odpowiedział łysy robotnik.  
- Siódmą - powtórzył Sherlock. - I nic specjalnego nie zwróciło wtedy waszej uwagi? Jacyś porywacze, może jakiś słoń błąkający się po ulicach Londynu?
Mężczyźni wyglądali na skonsternowanych. Myśleli gorączkowo, co zapewne utrudniały im wypite dopiero co piwa. 
- Nie - odpowiedział w końcu jeden z nich. - Dopiero później. Przyszli ci dwaj faceci. I słoń. Albo dwa słonie i facet? Nie. 
- Benny, gadasz od rzeczy - wymamrotał inny robotnik. - Jak przyszli, jak nie przyszli. Przyjechali, tym szarym samochodzikiem tym. Sam żeś od nich brał pieniądze, to powinieneś wiedzieć.  
John i Sherlock wymienili ze sobą porozumiewawcze spojrzenia. 
- Pieniądze? - Holmes zachęcił Benny'ego, żeby mówił dalej. 
- No wziąłem, wziąłem te pieniądze. Jak dawali, to żem wziął. 
- Czego chcieli w zamian? - zapytał Watson. 
Benny kołysał się lekko w przód i w tył, marszczył czoło, myśląc. 
- Nie powinienem nic mówić - wymamrotał. 
- Oczywiście, że powinieneś. Może jeszcze jedną kolejkę? - Sherlock posłał mu długie spojrzenie, po czym skinął na przechodzącego obok kelnera.
Benny bił się z myślami. W końcu zamiłowanie do alkoholu zwyciężyło. Machnął ręką. 
- Ci goście już i tak leżą martwi...  - wymamrotał. - Mogę powiedzieć, co wiem.... To była baaaardzo dziwna sprawa. Chcieli, żebyśmy im pozwolili wprowadzić do tego domu słonia i mieliśmy nic o tym nikomu nie mówić. 
- I zgodziliście się? - Sherlock nie spuszczał wzroku z robotnika. Ten wzruszył ramionami. 
- Skoro pieniądze dawali... 
- O której to było godzinie? - zapytał tym razem John. Benny zastanowił się. 
- Przed... jedenastą. Dali nam kasę, weszli do domu z tym słoniem i wszystko byłoby świetnie, gdyby nie to, że jakieś dwadzieścia minut później usłyszeliśmy strzały. 
Sherlock zmrużył oczy. 
- Ile dokładnie strzałów? 
- Dwa. 
- I co zrobiliście?
- No jak to co? Pobiegliśmy do domu, stoimy, patrzymy, a tam dwa trupy tych kolesi i ten przeklęty słoń między nimi. 
Sherlock skinął powoli głową. Coś mu jednak cały czas nie pasowało. 
- Na pewno było to dwóch mężczyzn? - upewnił się. - Ci, którzy przyjechali ze słoniem i dali wam pieniądze. Nie było ich trzech?
Benny energicznie potrząsnął głową.
- Na pewno. Dwóch. Dwa. - pokazał dwa palce.   
- Gdzie w takim razie był Ruthfield? - mruknął do siebie Holmes. 
Benny rozłożył ręce. 
- Ja nie wiem, mnie nie pytajcie. 
Sherlock skinął głową. 
- No cóż, dziękuję ci, Benny - powiedział. - Bardzo nam pomogłeś. A teraz wybacz, ale musimy lecieć dalej. Trzeba sprawdzić, co u Kaminsky'ego. 
***
Następnego dnia rano Sherlock i John znajdowali się na Baker Street, pijąc w spokoju herbatę i oglądając skrót wiadomości w telewizji.
Steve Kaminsky został przesłuchany i oczyszczony z zarzutów bycia w zmowie z porywaczami słonia. Ruthfield, nadal w śpiączce, nie mógł zaprzeczyć ani potwierdzić wersji zdarzeń policji. Więc chcąc nie chcąc, wersja ta została przyjęta jako prawdziwa.    
Sprawa słonia w pokoju została rozwiązana, ale Sherlock wciąż nie mógł od niej odpędzić swoich myśli. Cały czas wydawało mu się, że to jeszcze nie wszystko - że przeoczył coś, coś bardzo ważnego, co ciągle mu umyka. 
- Chyba muszę znaleźć sobie jakąś nową sprawę - mruknął do siebie. 
John, siedząc w swoim fotelu, przeglądał jakieś papiery. Nagle uniósł gwałtownie głowę i spojrzał na Holmesa. 
- Sherlock - odezwał się poważnym tonem. - Chyba powinieneś to zobaczyć. 
Detektyw przeniósł wzrok na przyjaciela. Watson pokazał mu trzy białe koperty. 
- To listy, które zostawiła nam ta staruszka. Jest tu jej nazwisko. - John urwał na chwilę. - Ona nazywa się Stephanie Moore. Moore, Sherlock.
Przez twarz detektywa przemknął cień. Natychmiast zerwał się z miejsca i wziął od Johna listy. Otworzył rozerwane wcześniej koperty i wyjął ze środka złożone na pół kartki papieru. Niemal natychmiast powąchał je, marszcząc czoło, a potem spojrzał na treść. Jego oczy biegały po wydrukowanym czarnym tuszem tekście. 
- Boże, chroń Królową - wymamrotał pod nosem. - To wiadomość. To zakodowana wiadomość.  Jak mogłem tego wszystkiego nie skojarzyć?
John zaglądał mu przez ramię, gdy Sherlock rozłożył na stole wszystkie trzy listy. Na każdym z nich znajdowała się wydrukowana inna część hymnu Wielkiej Brytanii.  
God save our gracious Queen.

Long live our noble Queen
God save the Queen
Send her victorious
Happy and glorious
Long to reign over us
God save the Queen.

O Lord our God arise

Scatter her enemies
And make them fall
Confound their politics
Frustrate their knavish tricks
On Thee our hopes we fix
God save us all.

Thy choicest gifts in store

On her be pleased to pour
Long may she reign
May she defend our laws
And ever give us cause
To sing with heart and voice
God save the Queen.  


Pierwsza linijka była wytłuszczona i pogrubiona, a obok niej znajdowały się jakieś cyfry.   
- 12-1,2,13 - odczytał Sherlock. Przeniósł wzrok na kolejne kartki, na których również widać było cyfry. - 14-3 i 18-2,3. To mogą być numery linijek i liter. Linijka dwunasta, litery pierwsza, druga i trzynasta. "Fri". 
- Linijka czternasta, litera trzecia. "D". - Watson pochylił się nad listami. - I na końcu linijka osiemnasta, druga i trzecia litera. "Ay". 
- Friday - mruknął Sherlock. - Piątek. Boże, chroń Królową w piątek. W piątek coś się stanie.
- Jaki mamy dziś dzień? - John rzucił pytanie w przestrzeń. 
- Poniedziałek. 
- Czyli albo za cztery dni ktoś planuje zamach na Królową, albo powariowaliśmy i doszukujemy się wskazówek wszędzie, gdzie tylko się da - mruknął Watson. 
Sherlock kręcił powoli głową.
- To nie tak. Listy zostały wysłane tydzień temu. "Piątek" odnosił się do zeszłego piątku. A co się stało w zeszły piątek? - Holmes spojrzał na Watsona. 
- Słoń w pokoju - odpowiedział tamten, nie do końca rozumiejąc, do czego zmierza jego przyjaciel. 
Sherlock przymknął oczy. Przywołał w swojej głowie obraz słonia, a raczej tego, co znajdowało się przy jego uchu. 
- 5, 8, 13-15 - wyrecytował zapamiętane liczby. Otworzył oczy, spojrzał na listy. - "How". 14-11, 15-9, 16-15 i 20 - "letts". Howletts. Ogród zoologiczny, z którego porwano słonia. Wszystko się zgadza. Ktoś w tych listach przewidział, że słoń zostanie uprowadzony i że stanie się to w piątek. 
- Ale jaki to ma związek z Królową...? - zaczął John, ale urwał, bo nagle wszystko zrozumiał. - O Boże. O mój Boże. Sherlock, musimy zadzwonić... 
Ale Sherlock już wybierał numer do Mycrofta, bębniąc nerwowo palcami o blat stołu. Po dłuższej chwili starszy Holmes odebrał. 
- Czemu zawdzięczam ten zaszczyt, mój bracie? - odezwał się Mycroft. - Oby to było coś ważnego, bo naprawdę nie mam teraz czasu. 
- Co robiłeś tydzień temu w piątek, Mycrofcie? - zapytał wprost Sherlock. 
- Zajmowałem się bardzo ważną i ściśle tajną sprawą, która nie powinna cię interesować - odburknął starszy Holmes.  
- Czy miała ona związek z Jej Wysokością Królową Anglii i jej wizytą w Ogrodzie Zoologicznym Howletts? 
Cisza. 
- Na miłość boską, Sherlock. Skąd ty o tym wiesz? - Mycroft był mocno podenerwowany. 
- W zeszły piątek Królowa miała odwiedzić zoo, aby powitać niedawno narodzone słoniątko indyjskie. To pierwszy osobnik tego gatunku urodzony w Howletts, a ponadto w tym roku mija dziesięciolecie istnienia tego Ogrodu Zoologicznego, a więc wizyta była jak najbardziej uzasadniona - Sherlock ukradkiem spoglądał na ekran laptopa, na którym wyświetlała się oficjalna strona zoo i artykuł w Wikipedii na jego temat.   
- Czy możesz przejść do rzeczy, bo naprawdę nie widzę powodu...
- Do spotkania jednak ostatecznie nie doszło, ponieważ w nocy ktoś porwał słonia - kontynuował niewzruszony Sherlock. - Był to nikt inny, jak Jason Moore i Abraham Walton. Z początku sądziliśmy, że zrobili to dla pieniędzy. Powód był jednak inny. Mężczyźni musieli dowiedzieć się o planowanym na Królową zamachu - zamachu, którego, jak przypuszczam, miał dokonać Ruthfield. Przeczuwali, że są przez niego obserwowani, więc nie zwrócili się z tym na policję, poza tym pewnie by im nie uwierzono, bo nie mieli żadnych dowodów. Postanowili na własną rękę zapobiec zamachowi. Podczas nocnej zmiany, gdy byli w zoo sami, uprowadzili słonia ukradzioną furgonetką - wiedzieli, że dzięki temu wizyta Królowej będzie musiała zostać odwołana. W domu Kaminsky'ego zatrzymali się przypadkiem - pewnie kończyło im się paliwo, zobaczyli dom w remoncie i postanowili tam się schronić. Zapłacili robotnikom za milczenie. Najprawdopodobniej mieli zamiar odczekać kilka godzin i wtedy wrócić do zoo, ale zaskoczył ich Ruthfield, który ich śledził. Zastrzelił ich z zewnątrz, stojąc w oknie i pewnie miał zamiar zrobić coś ze słoniem, ale wtedy przybiegli robotnicy, zaalarmowani hałasem. Ruthfield schronił się więc w furgonetce Moore'a i Waltona i tam zamierzał poczekać, aż robotnicy odejdą. Ale się nie doczekał, bo wkrótce przyjechał Kaminsky, a potem my.
- Bracie mój - zapytał poważnym tonem Mycroft - czy znowu dzisiaj ćpałeś?
- Mycroft - Sherlockowi tym razem nie było do śmiechu. - To poważna sprawa. Królowa jest w niebezpieczeństwie. 
- Zapewniam cię, Sherlocku, że Jej Wysokości nic nie grozi. 
- Ktoś planował na nią zamach, Mycroft! - Sherlock podniósł głos. - To się może powtórzyć, jeśli znów nadarzy się okazja. Słoniątko już wróciło do zoo, prawda? Nie można pozwolić, żeby Królowa je odwiedziła!
- Obawiam się, że na odwołanie tego jest już za późno - mruknął Mycroft. - Wizyta została przełożona na dzisiaj. A dokładnie... na za dwadzieścia minut. 
Sherlock zamarł.  
- Za dwadzieścia minut?!
- Mycroft - John przybliżył się do telefonu. - Tu John Watson. Musisz wysłuchać Sherlocka. Naprawdę mamy powody, aby wierzyć, że Królowej grozi niebezpieczeństwo. 
Ze strony starszego Holmesa przez chwilę panowała cisza.   
- Każę zwiększyć bezpieczeństwo podczas wizyty - zadecydował w końcu. 
- To nie pomoże, Mycroft. Trzeba odwołać wizytę. 
- Nie mogę tego zrobić! - zaprotestował starszy Holmes, chociaż już z mniejszym przekonaniem. - Nie mam żadnych dowodów, skąd mogę wiedzieć, że sobie ze mnie nie żartujecie?
- Nie żartowalibyśmy z takiej sprawy, Mycroft. 
Starszy Holmes wahał się. W końcu westchnął ciężko.
- Co więc proponujecie?
- Każ ewakuować pracowników zoo i sprowadź saperów. My z Johnem zaraz przyjedziemy na miejsce - oświadczył z mocą Sherlock.   
- Nie zdążymy - zauważył John. - To poza Londynem. Nie dojedziemy w dwadzieścia minut!
Mycroft najwyraźniej bił się z myślami. 
- Każę wysłać po was helikopter. Natychmiast, tylko tak zdążycie - oświadczył w końcu. - Mam nadzieję, że wasze obawy są uzasadnione. 
- Jeśli są, za dwadzieścia minut Królowa może już nie żyć, więc na twoim miejscu raczej porzuciłbym te nadzieje - mruknął Sherlock. Chwycił swój płaszcz i zarzucił go na ramiona, po czym spojrzał na Watsona. - Chodź, John. Czas uratować Anglię. 
***
Na dziesięć przed dwunastą Sherlock i John dotarli służbowym helikopterem Mycrofta do ogrodu zoologicznego Howletts. Skierowali się prosto do wejścia, przy którym czekał starszy Holmes i towarzyszący mu jakiś wąsaty mężczyzna - jak się okazało, dyrektor zoo, Stuart Covanleigh. 
- Otrzymaliśmy wiadomość, że Jej Wysokość trochę się spóźni. Mamy jakieś pół godziny do jej przyjazdu, ale w każdej chwili mogę dać jej znać, żeby zawróciła, jeśli znajdziemy bombę - odezwał się Mycroft, widząc podchodzących bliżej Sherlocka i Watsona. - Wszyscy pracownicy zoo zostali już ewakuowani. Moi ludzie przeszukują cały obszar ogrodu, ale póki co nic nie znaleźli. Jesteście pewni, że chcecie tu wejść?
Sherlock spojrzał na Johna, a potem obaj powoli skinęli głową. 
- Od czego zaczynamy? - zapytał John, mocno podenerwowany. Miał wielką nadzieję, że ich obawy okażą się być nieuzasadnione i że żadnej bomby tu nie ma. 
Holmes popatrzył przed siebie. 
- Od wybiegu słoni. 
***
Słonie miały pokaźnych rozmiarów wybieg pokryty piaskiem i trawą. Spod cienia drzew przyglądały się z zaciekawieniem Sherlockowi, Johnowi, Mycroftowi i Stuartowi, ale tamci minęli ich i skierowali się do zamkniętego budynku z tyłu wybiegu. 
- To słoniarnia. Tam znajduje się Elvis - odezwał się Covanleigh. 
Sherlock zmarszczył brwi. 
- Elvis?  
- No tak, słoniątko. 
Sherlock prychnął. 
- Cóż za niedorzeczne imię dla słonia. 
Dyrektor spojrzał na Holmesa krzywo. 
- Sam je wybrałem.
- Jeżeli bomba ma gdzieś być, to jest właśnie tam - John taktownie zmienił temat. 
- Moi ludzie sprawdzili już cały budynek i nic nie znaleźli - wtrącił Mycroft. 
- Twoi ludzie to nie my - odparł Sherlock i nim Mycroft zdążył mu odpowiedzieć, przeszedł przez drzwi, mijając dwóch ubranych na czarno saperów.    
Słoniarnia była dużym, dość jasnym pomieszczeniem wyłożonym sianem. W powietrzu unosił się charakterystyczny, zwierzęcy zapach. Za częścią odgrodzoną barierką znajdowało się dobrze już znane Sherlockowi i Johnowi słoniątko wymachujące trąbą.  
- Bomba może być wszędzie - mruknął Holmes. - Jeśli tu jest, to znaczy, że podłożył ją ktoś stąd, kto miał dostęp do słoniarni.
- Będę musiał uważniej obserwować moich pracowników, gdy to wszystko się skończy - westchnął Covanleigh. 
John zaczął przeszukiwać podłogę i ściany, Sherlock zaś skupił wzrok na czymś, co od razu po wejściu do budynku zwróciło jego uwagę. Był to wiszący na ścianie wentylator, który pracował, cicho bucząc. Podszedł bliżej, obejrzał go dokładnie, spodziewając się, że ujrzy z jego drugiej strony przyczepiony ładunek wybuchowy. Nie znalazł jednak nic oprócz wyłącznika. Przełączył go, a wentylator przestał pracować. W budynku zapanowała cisza. 
I wtedy dało się słyszeć niezbyt głośny, pojedynczy odgłos pikania. 
Wszyscy zebrani w budynku zamarli. Dźwięk znów się powtórzył. I znowu. Ledwie słyszalny, ale jednak. 
- O mój Boże - Covanleigh pobladł. - Tu naprawdę... jest bomba. 
- CISZA! - Sherlock ostrym tonem sprawił, że wąsacz zamilkł. Holmes zamknął oczy, wsłuchując się w powtarzający się w równych odstępach dźwięk. - Dochodzi stamtąd - oznajmił w końcu, wskazując na środek budynku. 
- Może być pod sianem - głos Johna drżał. 
- O mój Boże, o mój Boże - powtarzał w kółko dyrektor. 
- Mycroft, wyprowadź go stąd - warknął Sherlock. Szybkim susem przeskoczył przez barierkę i wylądował po stronie słoniątka. Przypadł do ziemi i zaczął rękoma rozgarniać siano. John natychmiast do niego dołączył. 
Saperzy wyprowadzili z budynku dyrektora, który był bliski zasłabnięcia. Sherlock i John przerzucali na boki siano, ale bez rezultatu. Mycroft stał na środku i z wahaniem wpatrywał się w swojego brata. 
- Jeśli mam jakoś... pomóc... - zaczął. 
- Uciekaj stąd - przerwał mu Sherlock. - Zabierz Johna. Ja spróbuję jeszcze poszukać tej bomby. Ucieknijcie stąd, zanim będzie za późno. 
- Sherlock, to na nic - Watson bezradnie opuścił ręce. - Ona może być tak ukryta, że nigdy jej nie znajdziemy. Musimy wszyscy stąd uciekać, póki mamy jeszcze czas! 
- Nie! - zaprotestował Holmes. - Muszę znaleźć tę bombę. Trzeba ją rozbroić!  
- Sherlock, posłuchaj! Tu już i tak nikogo nie ma oprócz nas i snajperów. Musimy się stąd ewakuować, zanim będzie za późno! To jedyne wyjście. 
- Ale zwierzęta...
Nawet w tak poważnej sytuacji Johnowi wydało się absurdalne to, że Sherlock troszczy się o zwierzęta bardziej niż o siebie. Czuł pot zdenerwowania spływający mu po czole. Spojrzał szybko na Mycrofta i widząc w jego oczach nieme przyzwolenie, szybkim ruchem chwycił Sherlocka za ramiona, po czym, nie zważając na jego protesty, zaciągnął go w stronę wyjścia. Pchnął ciężkie drzwi, chcąc je otworzyć, ale one ani drgnęły.
- Co jest...? - zimny dreszcz przebiegł po plecach doktora. Spróbował jeszcze raz. Drzwi były zamknięte od zewnątrz. - Cholera jasna!
- Zamknęli nas - głos Mycrofta niebezpiecznie drżał. Razem z Johnem dopadli do drzwi i próbowali je wyważyć, ale bez skutku. 
- Halo! - John raz po raz uderzał w metalową powierzchnię pięścią. - WYPUŚCIE NAS! 
Sherlock tępym wzrokiem wpatrywał się przed siebie. 
- Myśl - wymruczał pod nosem. - Myśl. Bomba... wizyta Królowej. Samo południe. Godzina dwunasta... Dzwony. Dzwony! - Nagle jego oczy rozszerzyły się, pojawił się w nich błysk, gdy wszystkie elementy układanki złączyły się w całość. Sherlock zerwał się z miejsca, przebiegł przez pomieszczenie, jednym susem przesadził barierkę i podbiegł prosto do słoniątka. 
- Przestań pajacować, Sherlock! Pomóż nam wyważyć drzwi! - zawołał dziwnie wysokim głosem Mycroft.
Jego brat go jednak nie słuchał. Sherlock zatrzymał się przed słoniątkiem z triumfalnym wyrazem twarzy. 
- A oto i nasza bomba, Elvis - oznajmił, wpatrując się w zwierzę. John i Mycroft spojrzeli na niego, myśląc, że zwariował, ale wtedy Sherlock sięgnął do ucha słonia. Szybkim ruchem odczepił znajdujący się przy nim żółty identyfikator. Podważył jedną jego stronę paznokciem i zerwał górną część. Pod nią ukazał się miniaturowy mechanizm bomby wraz z licznikiem. - Zostało dziewiętnaście sekund! - w głosie Sherlocka słychać było czyste przerażenie. 
- Gdzie są saperzy?! - Mycroft pobladł. - CZY KTOŚ TU UMIE ROZBRAJAĆ BOMBĘ?!
Głośne pikanie i presja czasu sprawiła, że serce Sherlocka zaczęło bić szybciej niż chyba kiedykolwiek wcześniej. Zdenerwowany, oblizał wargi. 
- Tu jest czerwony przycisk - Sherlock przyglądał się miniaturowej bombie, jakby oczekiwał, że do niego przemówi. - Są dwie możliwości: może albo przyspieszyć wybuch, albo wyłączyć bombę. Co mam zrobić?
- Naciśnij - wychrypiał Mycroft. - Jeśli tego nie zrobisz, i tak zginiemy.     
John skinął twierdząco głową. Licznik wskazywał siedem sekund do detonacji, gdy Sherlock wziął głęboki oddech. 
- Byłeś wspaniałym przyjacielem, John - powiedział cicho, patrząc na Watsona. - Ty byłeś wspaniałym słoniem, Elvis. A ty okropnym bratem, Mycroft.
Starszy Holmes uśmiechnął się blado.
- Ty też, braciszku. 
Sherlock ze smutkiem ostatni raz spojrzał w stronę Johna i Mycrofta, po czym nacisnął przycisk.
Zapadła cisza. Sherlock był gotowy na jasny rozbłysk, duży ból, ciemność i szybką śmierć. Nic takiego jednak się nie wydarzyło. 
Otworzył oczy, które, z czego dopiero teraz zdał sobie sprawę, wcześniej zamknął. Zobaczył wyraz ulgi na twarzach Johna i Mycrofta. 
- O Boże, żyjemy - wymamrotał John. Oparł się o ścianę, bojąc się, że upadnie. 
Sherlock spojrzał na bombę i zobaczył, że licznik zatrzymał się na pięciu sekundach. Kamień spadł mu z serca. Dopiero teraz zauważył, jak bardzo drżą mu ręce.
- Teraz musimy tylko się stąd wydo... - zamarł wpół słowa, bo nagle od zewnątrz dało się słychać dźwięk przekręcania klucza w zamku. Spojrzał na Johna i Mycrofta. - Co się... 
Drzwi szczęknęły i stanęły otworem. Do środka wpadło jasne światło z zewnątrz oraz pojawił się cień jakiejś męskiej postaci. Gdy podeszła do światła, okazało się, że Stuart Covanleigh.
Trzymający w ręku pistolet. 
Reakcja Johna była natychmiastowa. Wyciągnął swoją broń i wycelował ją w mężczyznę. 
- Ani kroku dalej! - zawołał stanowczo. 
Dyrektor trzymał palce na spuście, gotowy w każdej chwili go nacisnąć. Oddychał ciężko, nie spuszczając oczu z Watsona i Holmesów. 
- Udało wam się rozbroić bombę, gratulacje - odezwał się ochrypłym głosem. - Mówiłem Ruthfieldowi, że powinien wymyślić jakiś bardziej skomplikowany mechanizm. 
- To byłeś ty - głos Sherlocka był spokojny i opanowany. - To wy zaplanowaliście zamach na Królową. Dlaczego? 
Kąciki ust wąsacza uniosły się w krzywym uśmiechu. 
- My nic nie planowaliśmy, jedynie działamy na rozkazy naszego pracodawcy. Ruthfield ma swoje powody. Ta ziemia kiedyś należała do jego rodziny, ale Królowa postanowiła sobie na niej wybudować zoo pod jej patronatem. Nie miał nic do gadania w tej sprawie. A ja? Mnie interesują wyłącznie pieniądze.
Wzrok Sherlocka szybko przebiegł po sylwetce mężczyzny. Podkrążone oczy, blada twarz, wypadające i rzadkie włosy. Elegancki, dobrze skrojony garnitur, ale mający już swoje lata. Brudne buty. 
- Jest pan dyrektorem ogrodu zoologicznego, powinien pan mieć dużo pieniędzy - zauważył Holmes. - Ale ma pan kłopoty. Choroba w rodzinie, zgadza się?
Ręka mężczyzny zadrżała, gdy skierował broń w stronę Sherlocka. 
- Zaraz cię zastrzelę - wychrypiał. 
- Córka czy syn? - zapytał spokojnie Holmes. 
Przez twarz Covanleigha przemknął cień. Skrzywił usta. Nieznacznie obniżył pistolet.  
- Syn. Nowotwór w zaawansowanej formie. Potrzebujemy pieniędzy na leczenie za granicą. 
- Damy ci pieniądze - odezwał się Mycroft. - Pomożemy leczyć twojego syna. Zrobimy to wszystko, tylko proszę, opuść broń i nie rób nic nierozsądnego. 
- Nic nie rozumiecie! - mężczyzna gwałtownie podniósł głos. Jego oczy błyszczały, wyglądało na to, że zbierają się w nich łzy. - Już za późno. Zostałem w to wciągnięty. Zgodziłem się dla niego pracować, on teraz nie pozwoli mi już odejść!
- On? - Sherlock uniósł głowę. - Kim jest "on"? 
Wargi wąsacza drżały. 
- Nie mogę nic powiedzieć. Muszę was zabić. Muszę to zrobić, inaczej on zabije mnie. - Jego głos się załamał. 
- Pomożemy ci - Mycroft usiłował załagodzić sytuację. - Nie jest wcale za późno. Opuść broń, proszę. 
Covanleigh walczył ze sobą. Jego ręka drgnęła, jakby chciał opuścić broń, ale nie zrobił tego.
Zamiast tego skierował pistolet w stronę Mycrofta, a nie Sherlocka. 
Dało się słyszeć huk wystrzału. Sherlock zadziałał natychmiast i bez wahania. 
Rzucił się przed swojego brata, zasłaniając go własnym ciałem.
- SHERLOCK!!!
Pełen przerażenia krzyk wyrwał się z gardła Johna. Kolejny wystrzał - kula posłana przez Watsona trafiła w bok dyrektora. Mężczyzna zachwiał się i spojrzał w dół. Na jego białej koszuli w sekundę zakwitła krwawa plama. Pistolet wypadł z ręki Covanleigha, który osunął się na kolana, drżącymi dłońmi błądząc po krwawiącej ranie na piersi. 
John opuścił pistolet, nadal w szoku w związku z tym, co zrobił. Powoli, jak w transie, spojrzał za siebie, bojąc się, co zobaczy. 
Sherlock leżał na podłodze w kałuży krwi. Na jego lewym boku widać było wielką, ziejącą, krwawiącą ranę. Obok niego klęczał Mycroft, przytrzymując brata. 
- Sherlock - mamrotał do niego pod nosem. - Sherlock. Sherlock!
Młodszy Holmes jak przez mgłę patrzył na swojego brata. Przez jego głowę przewijały się tysiące myśli. Chyba po raz pierwszy nie wiedział, jak je uporządkować. 
Do budynku wbiegło kilku saperów. John pochylał się nad Sherlockiem, mówiąc coś do niego, ale Sherlock już tego nie słyszał. Odpływał w ciemność, która po chwili pochłonęła go całkowicie... 
***
- Rudobrody... Rudobrody... Chodź do mnie, Rudobrody...
Wspomnienie. Dawne, zamazane, dziwnie odległe, ale równocześnie jakby prawdziwe.
Spowite mgłą pola, w oddali jezioro. Rudy seter irlandzki biegnący przez wodę, rozchlapujący ją wokół siebie. Ptaki na tle zachmurzonego nieba. Cisza. Spokój. Dom. 
- Rudobrody! Rudobrody, wracaj! 
Pies zatrzymał się w wodzie. Nasłuchiwał. Gęsta mgła spowijała jego smukłą sylwetkę i chociaż Sherlock go wołał, Rudobrody się nie ruszał. Zdawało się, jakby zastygł niczym posąg. W pewnym momencie mgła całkowicie go zakryła.  
- RUDOBRODY! 
Sherlock biegł w stronę jeziora, ale jego nogi zdawały się być jak z waty, a tafla wody jakby oddalała się od niego z każdym krokiem, zamiast przybliżać. Mgła zniknęła, ale Rudobrodego nigdzie nie było. Sherlock wołał, krzyczał, ale pies nie wrócił. 
- On już nie wróci, Sherlock. Nie wróci. 
Słowa, które zabrzmiały w ciszy zdawały się przebijać jego serce. Uniósł głowę i zobaczył swojego brata. Mycroft miał łzy w oczach. Przecież Mycroft nigdy nie płacze. 
- Miałem go chronić. Miałem się nim opiekować. Nie mogłem. Nie potrafiłem. 
- To nie twoja wina, bracie - Sherlock czuł, że jego głos się załamuje. - To nie twoja wina, że straciliśmy Rudobrodego.
- Nigdy nie byłem dobrym bratem - Mycroft wpatrywał się gdzieś w dal. - Nie potrafiłem go uratować. Nie potrafiłem uratować Sherlocka. 
Sherlock cofnął się o krok, gdy  wszystko zrozumiał. Mycroft spojrzał na niego, wyciągnął do niego rękę. Sherlock chciał ją złapać, ale w tym momencie dało się słyszeć strzał. Kula przeszyła bok jego brata, który upadł na ziemię, nieruchomy niczym szmaciana lalka. Sherlock krzyczał, ale żaden głos nie wydostawał się z jego gardła. We wszechobecnej ciszy słychać było powtarzający się niczym echo, słabnący z każdą chwilą głos Mycrofta:
- Nie potrafiłem go ochronić. Nie potrafiłem ochronić mojego małego brata... 
***
Sherlock Holmes obudził się na twardym łóżku w białej, sterylnej sali. Jego głowa pękała z bólu, pod ubraniem na lewym boku czuł grubą warstwę bandaży. Gdy otworzył oczy, ujrzał Johna, Mycrofta i Lestrade'a czuwających obok niego. Gdy zobaczyli, że Holmes się obudził, na ich blade ze zmęczenia i zmartwienia twarze powróciły kolory. 
- Sherlock! - John spojrzał na swojego przyjaciela. - Obudziłeś się, dzięki Bogu! 
Młodszy Holmes nadal był mocno oszołomiony.  
- Przez tę biel myślałem, że umarłem i trafiłem do nieba, ale potem zobaczyłem Mycrofta i już wiedziałem, że to niemożliwe - mruknął, a jego brat wyjątkowo powstrzymał się przed złośliwą odpowiedzią.    
- John już myślał, że cię straciliśmy - powiedział Lestrade. – Lekarze mówią, że niewiele brakowało. 
Sherlock powoli przypominał sobie ostatnie zdarzenia. Listy, bomba, Covanleigh, jego strzał w stronę Mycrofta... i to, że Sherlock rzucił się przed niego. 
Mycroft odchrząknął. 
- Zawdzięczam ci życie, bracie - powiedział z powagą. - Chyba nie pozostaje mi nic innego, jak tylko ci podziękować. 
Sherlock uśmiechnął się blado. 
- Czy Królowa jest bezpieczna?
- Tak.
- A Covanleigh... nie żyje?
- Przeżył - odpowiedział John. - Postrzeliłem go, ale nie była to poważna rana, poza tym szybko udzieliliśmy mu pierwszej pomocy. Lestrade powiedział, że nie poniosę żadnych konsekwencji, bo strzelając, działałem w obronie własnej. Covanleigh trafił już do aresztu. Przyznał się do wszystkiego, podobnie jak Ruthfield. Wybudził się wczoraj ze śpiączki.
- Sprawę można więc uznać za zamkniętą - powiedział Lestrade. - Od Johna wiem już o listach i zamachu. Muszę wam pogratulować, bo gdyby nie wy, możliwe, że Anglia nie miałaby już Królowej. Jednak jest jedna rzecz... - Greg zawahał się. - Powiedz, Sherlock. Skąd wiedziałeś, że bomba jest w plakietce przy uchu słonia?
Sherlock uśmiechnął się pod nosem. 
- Gdy po raz pierwszy zobaczyliśmy słonia w tamten piątek, John zauważył, że plakietka przy jego uchu wygląda tak, jakby jej inna część odpadła. Słoniątko było przewożone przez Moore'a i Waltona furgonetką i to właśnie w niej ta część - część z bombą - musiała wypaść. Ruthfield, schowany w furgonetce, nie wiedział, że bomba znalazła się w bagażniku furgonetki. Niedługo przed jej wybuchem usłyszeliśmy dzwony. Była więc ona nastawiona na kilka minut po 12-stej - czyli mniej więcej wtedy, co wizyta Królowej. Moore i Walton nie wiedzieli, że bomba została umieszczona przy samym słoniu - pewnie myśleli, że jest podłożona w słoniarni lub że zamachowcy posłużą się czymś innym niż ładunkiem wybuchowym do zabicia Królowej. Moore i Walton, zabierając słonia, zabrali ze sobą również bombę.
- A drugi ładunek podłożył już sam Covanleigh - dokończył Lestrade. - Sam się do tego przyznał. Jestem pod wrażeniem twojej dedukcji, Sherlock. Zresztą, jak zawsze.  
- To nic wielkiego, Gordon - odparł skromnie Sherlock.  
- Greg - mruknął Lestrade i chciał coś jeszcze dodać, ale wtedy pojawiła się pielęgniarka i oznajmiła, że musi zmienić bandaże Sherlockowi. Lestrade, John i Mycroft zaczęli się zbierać do wyjścia. Gdy byli przy drzwiach, Sherlock przez chwilę walczył ze sobą, ale w końcu podjął decyzję. 
- Mycroft?
Starszy Holmes zatrzymał się. 
- Tak, Sherlocku?
Sherlock przez chwilę zastanawiał się, jak ubrać w słowa to, co myśli. 
- Wcale nie jesteś złym bratem, wiesz?
Na twarzy Mycrofta pojawiło się coś na kształt... zakłopotania? Ulgi? Wzruszenia? Może wszystkiego po trochu. Jako, że starszy Holmes nigdy nie był zbyt dobry w okazywaniu uczuć, skinął tylko głową Sherlockowi. Detektyw odprowadził wzrokiem jego wysoką postać z towarzyszącą mu nieustannie parasolką w dłoni i uśmiechnął się blado do siebie. 

***
Blade światło księżyca wpadało do pokoju przez uchylone okno na Baker Street 221B. Sherlock Holmes siedział w swoim fotelu, w dłoniach obracając smyczek i wpatrując się w nocne niebo. John dawno już spał, ale detektyw nie mógł zmrużyć oka. Rano wypisano go ze szpitala i Sherlock z wielką ulgą wrócił do mieszkania - które, choć małe i zagracone, było dla niego prawdziwym domem. Po rozwiązaniu sprawy ze słoniem, której koniec mało brakowało, a przypłaciłby życiem, zamierzał chwilę odpocząć, bo emocje po minionych zdarzeniach nadal nie opadły. Sherlock wiedział jednak, że długo nie wytrzyma bezczynnie - już niebawem zacznie się rozglądać za jakimś przyjemnym morderstwem. 
Plik kartek na stole zaszeleścił, poruszony przez wiatr wpadający z okna. Sherlock spojrzał w tamtą stronę i coś zwróciło jego uwagę. Tknięty nagłym przeczuciem, podszedł do stołu, zabrał z niego listy od pani Moore i uniósł je do góry, pod światło księżyca spływające z okna.
Pociągnął nosem, gdy poczuł zapach kartek. Już wcześniej wydawało mu się, że jest on jakby znajomy. Sherlock zmrużył oczy. Na marginesach kartek pojawiły się jakieś litery. Sherlock przeklinał sam siebie, że wcześniej tego nie sprawdził. Jego wzrok przebiegał po tekście i z każdą chwilą coraz większy strach ściskał jego serce.
"Chyba nie myślałeś, że to koniec, Sherlocku? Właściwie, to dopiero początek.  
Niech żyje król! 
J.M."
Sherlock tej nocy nie zmrużył oka ani na chwilę. 

***
Stephanie Moore nie pojawiła się następnego dnia na umówionej herbatce ze swoją sąsiadką. Nie przyszła też wieczorem na spotkanie klubu seniorów ani na wizytę u weterynarza ze swoją kotką. 
Stephanie Moore nie mogła się pojawić w żadnym z tych miejsc, ponieważ od kilkunastu godzin była martwa.
Gdy policja przyjechała do jej mieszkania, znalazła tam jej ciało leżące na podłodze. Sekcja zwłok wykazała, że Moore zginęła na skutek ukąszenia jakiegoś jadowitego pająka - najprawdopodobniej tarantuli. Skąd w jej mieszkaniu miałby się znaleźć ten egzotyczny gatunek zwierzęcia - policja nie ustaliła. Ciało trafiło do prosektorium, a wraz z jego drzwiami zamknięto również tę sprawę. 
Jim Moriarty odchylił się w swoim fotelu, wsłuchując się w tekst nieśmiertelnej piosenki "Killer Queen". Przeniósł wzrok na szklane terrarium na blacie stołu obok siebie. Za szybą leniwie spoczywała wielka, czarna, włochata tarantula. Moriarty przysunął się bliżej i obdarzył ją szerokim uśmiechem. 

- "She's out to get you" - dało się słyszeć głos Freddie'ego Mercury'ego z odtwarzacza mp3.  - "She's a killer queen, gunpowder, gelatine".


Komentarze

Popularne posty